Każdy chciałby mieć możliwość spróbowania tego, co najlepsze. Najlepsze whisky, najlepsze wina, wódki itp itd. Przy łatwym dostępie do informacji szybko można zorientować się w tym, co obecnie jest na topie i co polecają autorytety i "autorytety". Czym skutkuje dobra ocena chyba nie muszę pisać. Obok spragnionych pojawiają się spekulanci, spirala się nakręca, brakuje jeszcze tylko majętnych Azjatów...
Z piwem - napojem w sumie nieco bardziej "plebejskim" - jest niestety dość podobnie. Bo pewnie każdy zainteresowany tematem słyszał o Westvleteren. Najlepsze piwo świata, i to od dobrych kliku lat. Jeszcze przed epoką internetu i rankingów ciężko było je zdobyć, a co dopiero teraz. Telefony do klasztoru, zapisy, odbiór osobisty, obietnica, że nie odsprzeda się piwa. Łatwo nie jest. A może jednak jest jakaś alternatywa? Poniekąd. Od niektórych można czasem usłyszeć "po co ganiać za Westvleteren, kup St. Bernardusa, to prawie to samo". Czy tak jest w rzeczywistości?
St. Bernardus warzył do 1992 roku piwo dla mnichów z St. Sixtus. Ci jednak zdecydowali w pewnym momencie, że produkt z oznaczeniem "Trappist" musi powstawać w murach zakonu, i sami zajęli się produkcją. W starym browarze przez 30 lat (tyle trwało warzenie na zlecenie) zapewne nieco zorientowali się w recepturze, a w dodatku w spadku pozostał im oryginalny szczep drożdży (Westvleteren używa drożdży, pochodzących z Westmalle, innego browaru Trapistów). Oficjalna wieść niesie, że to dwa różne piwa, ale wieść gminna głosi, że pewne podobieństwa są. Może więc warto spróbować "tańszego zamiennika" żeby zorientować się, czy warto biegać za oryginałem? Ja mam taki zamiar!
Oczywiście chęć spróbowania piw z Westvleteren jest u mnie ogromna, ale z wielką radością przyniosłem do domu kupionego w markecie (sic!) Bernardusa. Bo nawet jeśli piwa różnią się, to bardziej komercyjny "braciszek" wciąż jest piwem zacnym, o czym świadczą choćby wysokie miejsca w najróżniejszych zestawieniach najlepszych piw. Samo w sobie jest obiektem godnym uwagi, a wieczne porównywanie do piwa Trapistów może być dla niego nieco krzywdzące (choć z pewnością jest doskonałą reklamą).
Co więc oferuje St. Bernardus w swojej najmocniejszej wersji?
Nos to suszone owoce (śliwki, daktyle), gorzka czekolada, brązowy cukier, melasa i ciasteczka korzenne. Do tego zapach kojarzący się z jakimś destylatem - brandy, może odrobinkę z rumem. Skojarzenie tym mocniejsze, że da się też wyczuć coś jakby delikatną nutkę rozpuszczalnikową (to chyba ostatnio moja obsesja, na szczęście aromat śladowy i szybko zanikający). Zapach nie powala intensywnością, nie rozchodzi się po pomieszczeniu, nie atakuje nosa. Jest bardzo subtelny, a przy tym złożony. Coś w stylu klasycznej elegancji - nie musi być krzykliwie.
W ustach następuje kontynuacja tego, co zaczęło dziać się w nosie. Piwo jest bardzo treściwe, ale bez przesadnego ciężaru. Ma lekko oleistą konsystencję, i znakomicie ukrywa sporą zawartość alkoholu. Dominuje gorzka czekolada, a towarzyszy jej melasa, kakao i karmel. Do tego jeszcze trochę drożdży i ciasteczek maślanych. Żeby nie było zbyt monotonnie, pojawia się goryczkowa kontra - dość intensywna, dobrze równoważąca ciężar piwa.
Finisz jest pełny, wytrawny, z wyraźnym karmelem i lekką goryczką.
Co mogę napisać w podsumowaniu? Piwo jest znakomite, ale też nie każdemu musi przypaść do gustu. Nie będę też ukrywał, że nie jest to piwo, które piłbym o każdej porze dnia i nocy. Z racji swojego ciężaru wymaga jednak odpowiedniego momentu. Ale jeśli już znajdzie się odpowiednią chwilę, to wrażenia są znakomite. Nie lubię ocen w punktach/procentach, ale St. Bernardus z pewnością znajduje się u mnie w czubie tabeli. A przy okazji zaostrza apetyt na Westvleteren. Jednak już nie jako na piwny ideał, raczej materiał do porównania. Bo w końcu to jednak tylko piwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz