Dziś pierwszy z sampli, nabytych podczas niezbyt udanych, warszawskich Whisky Days.
Do szkła trafia Ardbeg Dark Cove. Jest to limitowana edycja, wydawana z okazji corocznych Ardbeg Day. Szczerze to nigdy się za tymi wypustami nie uganiałem, bo ceny szybko osiągały nieracjonalne poziomy, a czytając opinie o tych whisky, to nie obiegały jakoś znacząco od podstawowej gamy Ardbeg. Ale skoro już trafiła się okazja, to czemu nie spróbować?
Ardbeg Dark Cove dojrzewała w beczkach po ciemnej sherry i po bourbonie. Rozlano ją do butelek z mocą 46,5%, co jest podobno najniższym woltażem, z jaką limitowana Ardbeg trafiła do butelek. Oszczędności? Czy może równamy do poziomu przeciętnego klienta, który zbyt mocnej whisky nie lubi? Mniejsza o to, najważniejsza jak zawsze jest zawartość. Pora ją sprawdzić!
Zapach nowej Ardbeg początkowo jest lekko agresywny i alkoholowy, ale z czasem uspokaja się. Jest oczywiście sporo dymu, torfu, mokrej ziemi i butwiejącej kory, a do tego akcenty medyczne, sól morska, a trochę w tle nieco wędzonki. Potem jeszcze jakiś aromat ropy naftowej i odrobina sherry. Ta ostatnia nie rozpycha się łokciami pomiędzy innymi zapachami, ciekawe, jaki jest udział procentowy beczek po sherry?
W ustach na starcie coś w stylu kompotu wigilijnego, ze sporą ilością wędzonej śliwki. Potem trochę wędzonki i soli, gdzieś zanika słodycz przydymionych owoców, a na jej miejsce pojawia się alkoholowa pieprzność, wytrawna sherry i dębina.
Finisz lekko wytrawny, podwędzany, nieco pieprzny.
Generalnie Ardbeg Dark Cove jakiegoś oszałamiającego wrażenia na mnie nie zrobiła. Ale moje podniebienie jest mało wyrafinowane, lubi słodkości, a tu charakter jest raczej wytrawny. Naturalnie co kto lubi, mi chyba jednak bardziej odpowiada charakter zwyczajnej Ardbeg 10, nie wspominając już nawet o tym, że jest nieporównywalnie tańsza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz