Ale od początku. Od marketingowej strony wszystko poszło chyba dobrze, bo wydaje mi się, że niemal wszyscy choć trochę zainteresowani tematem whisky o imprezie się dowiedzieli. Tu i ówdzie pośmiano się trochę z rzeczy wypisywanych na FB (tu rzeczywiście organizatorzy mogli by się nieco bardziej postarać), lista masterclasses też wyglądała słabo, plus jeszcze 109 złotych za 2-dniową wejściówkę. To wszystko nie zwiastowało tłumów. Ja poszedłem w niedzielę, z założeniem, że drugi dzień zazwyczaj jest spokojniejszy, nie ma tłumów, można na spokojnie sobie z wszystkimi porozmawiać. I co zastałem? O tym dalej!
Wejście zaatakowaliśmy równo o 12. I tu pierwsze zaskoczenie - przed wejściem nikogo! Mimo że tuż obok znajduje się Pałac, przewija się masa ludzi, nikt nie zajrzał nawet zaciekawiony rozstawionymi namiotami. Tu zawiodło chyba oznakowanie imprezy. Ja wiedziałem, czego szukać, bo widziałem zdjęcia namiotów, i to na nie się kierowałem. Ale tak "z ulicy" chyba nikt tam nie trafił, bo i jak miałby się dowiedzieć o imprezie? Z jednego, niewielkiego banera?
Pustki chwilę po otwarciu mnie nie dziwiły, ale około 14 wcale się nie zagęściło. Większa ilość odwiedzających pojawiła się dopiero około 16. Większa, nie znaczy wcale duża. Niestety, całe Whisky Days wyglądały trochę jak spotkanie kolegów z branży przy swoich stoiskach. Tak szczerze to nie jestem pewien, czy nawet w szczytowym pod względem frekwencji momencie, liczba gości była większa, niż wystawców.
Gdzie szukać przyczyny? Nawet najlepszy marketing nie pomoże, jeśli na imprezie nie ma nic ciekawego do spróbowania. Naprawdę, jakiś tani blend i kilka podstawowych whisky single malt to nie jest coś, co przyciągnie na imprezę ludzi pijących whisky single malt (bo pewnie i tak większości tych napitków spróbowali), że o koneserach nie wspomnę. Choć oczywiście impreza za koneserską się uważała, a słowo "koneser" używane było bardzo często. Rozumiem, że jacyś mniej zorientowani na whisky importerzy (jak MV czy Dom Wina) nie mają po prostu szerszego portfolio, i ściąganie ciekawszych butelek tylko na imprezę to gra niewarta świeczki. Ale jest poważniejsi gracze w stylu Pinota czy M&P również nie mają nic ciekawego do pokazania, to po co tracić czas i pieniądze? Na stoisku M&P jedyną potencjalnie ciekawą butelką była caskowa Kilchoman PX Finish, reszta to jakieś NASy z Indii i Loch Lomond w kilku wcieleniach. Szał, aż chce się pić!
U Pinota było trochę lepiej, choć to w zasadzie kopia stoiska z Poznania. Jakieś Octomory dla fetyszystów, Pulteney 1989 dla tych, co piją tylko najlepsze whisky świata, plus kilka rumów, choć to Whisky Days, więc...
A obie te firmy mają w ofercie sporo w miarę interesujących pozycji. Ok, może nie dla zaawansowanych koneserów, ale choćby gama Hunter Laing mogła by być ciekawostką dla ludzi już "opitych" w podstawkach, a szukających czegoś ciekawego.
Jeśli ktoś chciał, to na pocieszenie mógł spróbować nowej Ardbega Dark Cove. Wziąłem sobie oczywiście próbkę na wynos, a podczas oczekiwania na jego nalanie mogłem posłuchać opowieści pana ze stoiska. Szok i niedowierzanie, ale słuchająca tego pani tylko mrugała oczami i na pewno będzie opowiadać, że piła niemal nektar bogów.
Polewanie nowej Ardbeg z butli z białą etykietą, której "nikt nie może zobaczyć, a już na pewno fotografować!" |
Generalnie więc wyłania się obraz Dni Whisky, na których nie było żadnej ciekawej whisky. Czy jednak była to aż taka kompletna klapa? Może jakieś pozytywy?
Od strony technicznej było dość dobrze. Kieliszek na smyczy, zaraz za wejściem sklepik festiwalowy i możliwość zakupienia kuponów na degustacje. Miejsce bardzo ładne, sporo zieleni, leżaki oraz kanapy ze stolikami - nie brakowało miejsca, żeby spokojnie usiąść i popróbować (a że nie bardzo było co? no cóż...). Nie wiem tylko, czy willa była by w stanie przyjąć naprawdę dużą ilość gości (nawet taką, jaką zakładali organizatorzy), bo komfortowo poruszałem się w tej pustce.
Było też stoisko z kawą (nawet dobre espresso) i bufet. A w zasadzie jakiś catering, podgrzewający dość nieudolnie jedzenie - no bo chyba nie ostygło w ciągu sekund dzielących od podania? Ale przynajmniej nie pachniało PRLowską stołówką jak podczas imprezy w Poznaniu!
Podsumowując - pierwsze Whisky Days okazały się sporym niewypałem. Ładne miejsce, które ugościło imprezę kompletnie rozczarowującą pod kątem whisky (a piszę to jako raczej mało zaawansowany pijący!). Prawdziwych fanów whisky w zasadzie tam nie było (bo i po co mieli by przyjechać?), czego zresztą dowodem było zdziwienie większości wystawców na widok moich własnych buteleczek samplowych (oo, ma pan własne buteleczki?! jakie to sprytne!). Dopełnieniem był wyjący na stoisku Jima Beama, regularnie zarzynany przez podnieconych gentlemanów, biedny Harley. No i pan konferansjer i jego "port alajn"...
Organizatorzy mogą przemyśleć jeszcze jedną rzecz. Może warto wprowadzić znacznie tańsze bilety wstępu (20-30 zł powiedzmy), przy wszystkich samplach płatnych? To zwiększy frekwencję, a przy okazji zakończy się nieco żenujące, przedimprezowe wyliczanie "ile to u nas możecie wypić za darmo w cenie biletu". A jeśli już drogi bilet, to niech część tej kwoty będzie można przeznaczyć później na próbki. To była dość powszechna opinia wśród wystawców, mocno rozczarowanych frekwencją. Rozumiem, że organizator chce zarobić, ale zarzynanie imprezy już przy pierwszej edycji to trochę mało przemyślana taktyka. Tym bardziej, że konkurencja robi się spora, i nikt już nie pędzi na złamanie karku na samo hasło "festiwal whisky".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz