Powiem (napiszę) szczerze, że nie za bardzo wiem, jak zacząć ten post. Stoi przede mną w kieliszku ciecz o bardzo intrygującym kolorze, która wręcz prosi się, by jej spróbować. Prosi się już od dawna, od momentu, kiedy pierwszy raz wypatrzyłem ją w sklepie.
Cóż to takiego? Chartreuse. Nie wiesz, co to za trunek? Ja też nie wiedziałem. Ale że internet to kopalnia wiedzy... Tak na szybko dla leniwych - Chartreuse to francuski likier ziołowy, produkowany na bazie destylatu winnego i wyciągów ze 130 roślin. Co ciekawe, poza cukrem nie ma w tym likierze żadnych dodatków, więc fascynujący, zielony kolor to zasługa wyłącznie naturalnych składników (strasznie to wyświechtany slogan, ale ponoć to prawda).
Kolejna zwracająca uwagę cecha to spora moc likieru - aż 55%. Całkiem sporo, więc i doznania zapowiadają się intensywne. Ponoć trunek okazał się tak smaczny, że ludzie - poza zastosowaniami leczniczymi - zaczęli go spożywać w celach dużo bardziej przyziemnych. Co więc zrobili mnisi? Stworzyli wersję lżejszą, o mocy 40%, która sprzedawana jest jako Chartreuse żółte.
Dziś jednak zajmę się tylko wersją klasyczną, zieloną. Starczy więc przydługich wstępów, pora na degustację.
Chyba jeszcze z żadną zakrętką nie męczyłem się tak długo, jak z tą z butelki Chartreuse. Chyba cukier zrobił swoje, skutecznie "uszczelniając" szyjkę, przy okazji skutecznie klejąc ją z nakrętką. W końcu jednak się udało.
Zapach w sumie dość typowy dla "ziołówek" - na pierwszym planie przede wszystkim anyż, rumianek, gorzka skórka pomarańczy, kolendra, gdzieś dalej aromat świeżej ściółki, słomy i dębiny. Alkohol delikatnie drażni nozdrza, ale dopiero po mocniejszym "wciągnięciu" powietrza z kieliszka. Generalnie jest przyjemnie, ale bez szoku - raczej nic mnie specjalnie nie zaskoczyło.
Na języku zaczyna się od uderzenia syropowatej słodyczy i - niestety - alkoholu. Producent zaleca picie Chartreuse silnie schłodzonego, i już chyba wiem dlaczego. Mocy nie udało się skutecznie ukryć, przy pierwszym łyku wręcz zatyka. Po chwili język się przyzwyczaja, i mimo iż procenty nieco przeszkadzają, można "wyłapać" jakieś smaki. Oczywiście słodycz rządzi niepodzielnie, od początku do końca. Spod niej wychodzi przede wszystkim anyż, rumianek i goździki. Odświeżające aromaty roślin toczą na języku walkę z alkoholem, a kibicowanie jej kończy się uczuciem pieczenia i delikatnego ściągania na języku.
Przyznam, że nie do końca tego oczekiwałem. Owszem, trunek jest dość mocny, ale liczyłem, że jakoś uda się zamaskować alkohol. Tymczasem dominuje on, tłumiąc inne aromaty. Pozostają więc dwie opcje - spróbować trunku na chłodno, bądź sięgnąć po wersję 40%. To oczywiście tylko mgliste plany na przyszłość. Na chwilę obecną moja przygoda z dziełem mnichów z okolic Grenoble zakończyła się. Szkoda, że ze sporym uczuciem niedosytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz