Dziś wysmarowuję pięćdziesiątego posta, więc ten mały jubileusz trzeba uczcić czymś specjalnym. Padło na Łódzkiego Portera. Oczywiście mógłby to być zwykły, obecnie dostępny porter - ale to by było zbyt proste (pomijając już fakt, że obecnie jest dostępny tylko w puszce - makabra!). Sięgnąłem zatem do swoich zapasów, i wydobyłem na światło dzienne piwo, które spędziło dobrych kilka lat w piwnicy. Ile dokładnie? Nie wiem, jak długi okres przydatności deklaruje producent, ale moja butelka ma na kontrze nadrukowaną datę 28.06.08. Wychodzi więc jak nic około pięciu lat, a przynajmniej cztery.
Ci, którzy leżakują portery wiedzą, że taki czas dla dobrego trunku nie stanowi wyzwania, a "przeterminowanie" portera o co najmniej kilka miesięcy pozwala mu odpowiednio dojrzeć i się ułożyć.
Nie będę ukrywał, że z pewnym niepokojem otwierałem tą butelkę (w piwnicy pozostała jeszcze zaledwie jedna). Nie chodzi nawet o fakt, że to prawie okaz muzealny - obawiam się raczej, że piwo przypadkiem utleniło się, straciło na aromacie... Wcześniejsze degustacje, które miały miejsce jakieś 2-3 lata temu, przebiegały nad wyraz pomyślnie. Było tak dobrze, że z dwóch skrzynek pozostały mi tylko dwie butelki, a w międzyczasie gruchnęła wiadomość, że Porter Łódzki będzie lany tylko w puszki! Wtedy właśnie te ostatnie butelki stały się dla mnie niezwykle cenne. Ale w końcu to "tylko" piwo, i kiedyś trzeba je wypić!
Otwieranie butelki przebiegło spokojnie, piwo nie wyskoczyło z niej, więc powinno być dobrze. Oczywiście nie schładzałem Portera - spędził ledwie kilka minut na zewnętrznym parapecie, żeby złapać "piwniczną" temperaturę.
Piana przy nalewaniu nadzwyczaj skromna, dość szybko zniknęła, ale jakoś w tym przypadku jestem niezwykle wyrozumiały.
Zapach zaraz po przelaniu średnio zachęcający - wyraźnie piwniczny, ziemisty, dopiero w dalekim tle przebija się odrobina gorzkiej czekolady. Czekam więc chwilę, daję piwu pooddychać, przy okazji delikatnie się ogrzało. Efekt? Znakomity! Znika piwnica i wilgotna ziemia, a zaczyna królować gorzka czekolada, suszona śliwka, są też rodzynki, kakao, świeżo mielona kawa, odrobina melasy. Zapach bardzo gładki, złożony, nie ma w nim ani śladu alkoholu. Już wiem, że ostatniej butelki nie będę nawet delikatnie schładzał!
Co dzieje się na języku? Początek to dobra, gorzka czekolada, taka z odrobiną przyjemnej kwasowości. Towarzyszy jej łagodne espresso, odrobina paloności, suszonej śliwki i orzecha włoskiego. Piwo jest niesamowicie gładkie, nie ma śladu po szorstkich, alkoholowych aromatach, charakterystycznych dla młodych, nieułożonych porterów.
Finisz to znów dominacja gorzkiej czekolady, której przyjemna kwasowość pozostaje bardzo długo na podniebieniu - tak trwałego zakończenia nie spotkałem dawno w żadnym piwie.
Czy Porter Łódzki ma jakieś minusy? Wydaje mi się, że nie. Może oczekiwałem odrobinę większej złożoności, ale z drugiej strony - każdy łyk tego piwa daje mi tyle przyjemności, że nie chce mi się na siłę szukać jakichś wad. To po prostu znakomity porter, któremu leżakowanie bardzo służy - usuwa cały alkohol i szorstkość, pozwalając na pełną prezentację wszystkich aromatów.
Nawet nie będę pisał, czy warto sięgać po to piwo, bo to chyba oczywiste. Jeśli ktoś go jeszcze nie pił - niech czym prędzej rozpocznie poszukiwania w sklepach. I oby nikt nie wpadł na pomysł, że produkcja tego piwa jest nieopłacalna, lub że browar je warzący można zamknąć - byłaby to ogromna strata dla całego piwnego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz