Campbeltown to pod względem popularności zdecydowanie nie pierwsza liga w świecie whisky, szczególnie jeśli chodzi o tych "wprawiających się". W dawnych czasach działało tam mnóstwo destylarni, obecnie czynne są ledwie trzy. W dodatku, przynajmniej w Polsce, whisky z tego regionu ciężko spotkać w sklepach. Ale czy w ogóle warto jej szukać? Przyznam szczerze, że dla mnie na początku tamtejsze destylarnie również stanowiły margines. A jak bardzo zbłądziłem, uświadomił mnie niedawny nabytek - Springbank w wersji dziesięcioletniej.
Destylarnia Springbank to szkocka czołówka, przez wielu znawców zaliczana do grona kilkunastu najlepszych. Co ciekawe, produkowane są tam trzy destylaty - Hazelburn, Springbank i Longrow. Pierwszy to delikatna, trzykrotnie destylowana whisky, drugi jest średnio zadymiony, natomiast trzeci to już masa torfu, którego ilość to poziomy znane choćby z Ardbega.
Ja świadomie wybrałem ten "środkowy" na start, bo "śmierdzieli" już kilku stoi w szafce, a na delikatniejsze tematy przyjdzie jeszcze czas.
Sama gorzelnia to wspaniały przykład tradycyjnego producenta - od początku w posiadaniu jednej rodziny, cały proces produkcji odbywa się w jednym miejscu, w dodatku z użyciem własnoręcznie wyprodukowanego słodu. W dodatku nie ma u nich presji na jak największą produkcję, bo jeszcze niedawno destylarnia pozwalała sobie na kilkumiesięczne przerwy w pracy.
Czy faktycznie przekłada się to na wysoką jakość? Pewnie ciężko oceniać to przez pryzmat jednej whisky, w dodatku ledwie dziesięcioletniej. Z drugiej strony - czymś klientów trzeba zachęcić. Czy to się uda? Zapraszam dalej.
Przed tą degustacją kilka razy już zmierzyłem się z tym Springbankiem, i choć głupio wrzucać zakończenie w środku tekstu, to przyznaję, że zdecydowanie zachęcił mnie do dalszej eksploracji ich destylatów. A jak to zrobił?
Zaczęło się od zapachu. Tak jak miało być, torf na poziomie średnim. W dodatku mam wrażenie, że dość szybko "ulatnia się" (a może nos się z nim oswaja), robiąc miejsce dla pozostałych aromatów. Jest bardzo świeżo, cytrusowo, ze sporą porcją solanki (ładniej brzmiało by "akcent morski"). W tle trochę łagodniej, bardziej kremowo, coś jakby budyń śmietankowy przykryty herbatnikiem. Do tego jeszcze świeży lukier ze skórką pomarańczy. Naprawdę miło współgra tu słodycz ze świeżością i solą, dodatkowo okraszona odrobiną dymu w stylu lekko podwędzanego sera.
Na podniebieniu Springbank dalej snuje tą samą historię. Rozpoczyna się odrobiną słodkich cytrusów, lecz już po chwili pojawia się wyraźna wytrawność. Razem z nią wyraźna pieprzność, odrobina cukru pudru i soli, do tego trochę dębu. Springbank jest świeży, lekki, choć z delikatnym pazurem. Kończy się wytrawnie, z odrobiną cytrusowo - dębowej goryczki.
I może nie jest to najwspanialsza whisky na świecie, ale w jakiś sposób zdobyła moje podniebienie. W przyjemny sposób łączy owocową świeżość z wpływem morza i lekkim zadymieniem. Może trochę brakuje jej ogłady i alkohol zbyt mocno pcha się na język, ale przy ledwie dziesięciu latach jestem w stanie to wybaczyć. Na pewno warto spróbować, żeby samemu ocenić. A ja rozglądam się już za jakimś innym Springbankiem, może trochę starszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz