Ogólnoświatowa moda na whisky sprawia, że ludzie nie tylko wszędzie ją piją, ale też wszędzie starają ją się destylować. Teoretycznie nie jest to jakiś bardzo skomplikowany proces, można go przeprowadzić wszędzie, magazyn na beczkę też można wybudować w każdym zakątku świata. Dlatego co chwila kolejne destylarnie z różnych zakątków świata próbują zawojować świat swoimi wyrobami. Japonia to już żadna egzotyka, większość oswoiła się z whisky szwedzką czy niemiecką (w przypadku tej ostatniej może nadużyciem jest mówienie o oswojeniu, bo ponoć jest wyjątkowo podła), ostatnio pojawia się w Polsce nawet whisky z Tajlandii.
W całej kawalkadzie egzotyki nie powinny też nam umknąć Indie. Wszak to kolonia brytyjska, więc woda życia nie jest tam niczym nadzwyczajnym. A jeśli Indie, to oczywiście Amrut.
Choć sama marka wydaje się dość młoda, to destylarnia w Bangalore działa już ponad 60 lat. Z początku produkowała ponoć dość przeciętnej jakości trunki (podobnie, jak i inne indyjskie wytwórnie, produkujące whisky z... melasy!), ale na początku lat osiemdziesiątych wkroczyła na dobrą ścieżkę i jako cel obrała sobie produkcję wysokiej jakości destylatów słodowych.
Indie to dość specyficzne miejsce do produkcji whisky. Trunek dojrzewa tu, z racji gorącego klimatu, bardzo szybko, dużo większy jest też ubytek destylatu w czasie leżakowania (nawet do 11% rocznie). Czy szybsze dojrzewanie to wada, czy zaleta? Nie mi oceniać, pewnie tęgie głowy mogłyby o tym długo dyskutować. Faktem jest jednak, że Amrut nie podaje informacji o wieku destylatu na butelce, żeby nie zniechęcać klientów młodym wiekiem w sumie nietaniego produktu (indyjska whisky tańsza od szkockiej nie jest). Czy więc po ledwie kilku latach można otrzymać trunek zbliżony do kilkunastoletniego z chłodniejszej strefy klimatycznej? Trochę w to wątpię, ale oczywiście trzeba to samemu sprawdzić. Zatem zapraszam dalej!
Produkty Amruta dostały trochę całkiem niezłych ocen od znanych degustatorów, więc teoretycznie nie powinno być dramatu. Ale czy będzie to przynajmniej poziom zwykłych, podstawowych szkockich maltów?
W zapachu katastrofy nie ma. Na pierwszym planie są słodkie jabłka, miód, brzoskwinia, trochę za nimi wanilia i karmel. Zaraz po nalaniu pojawiła się też niezbyt przyjemna nuta gotowanych warzyw, ale po kilkunastu minutach nie było po niej śladu. Zapach to głównie niewyszukana słodycz, z delikatną beczką, bez narzucającego się alkoholu. Prosto, trochę burbonowato, bez fajerwerków.
Na języku Amrut opowiada nam dalej tą samą historię. Słodki, jabłkowo - miodowy początek, potem trochę słodu i wanilii, trochę więcej wytrawności i dębu.
Finisz to pieprzna wytrawność, połączona z dębową goryczką.
Próbując Amruta miałem nieodparte wrażenie, że nalałem sobie do kieliszka jakiś bourbon. I to niekoniecznie bourbon z górnej półki cenowej. Raczej coś kalibru białego Jim Beama. Może to kwestia klimatu - ponoć w Kentucky destylaty też dojrzewają szybciej niż w Szkocji. Ale żeby aż takie pokrewieństwo?!
Ten prosty charakter Amruta niestety dyskwalifikuje go w moich oczach. Oczywiście dyskwalifikuje przy rozpatrywaniu go jaki whisky w cenie około 200 złotych. Za takie pieniądze to kompletna pomyłka. Gdyby kosztował 60 - 70 złotych, wtedy mógłbym rozważać zakup jako egzotykę do barku, taką, co to się rodzinie pokazuje pod hasłem "wóda z dalekiego świata" . Może inne wersje są lepsze, ciekawsze, ale czy warto podjąć ryzyko, żeby się przekonać? Chyba niekoniecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz