Po niezbyt przyjemnych początkach z rumem na moim blogu (konkretnie tych) postanowiłem się nie zniechęcać i poszukać dalej. Zmieniłem jednak nieco obszar poszukiwań. Mógłbym oczywiście spróbować siedmioletniej Havany, bo i kupić łatwo, i licznik odwiedzin pewnie by na tym zyskał. To jednak byłoby czymś w stylu picia popularnego blenda. No niby nic w tym złego, dobrze podzielić się wrażeniami, ale jest sporo ciekawszych rzeczy do spróbowania. Idąc tym tropem na dziś przygotowałem sobie nikaraguański rum Flor de Cana w wersji siedmioletniej. Czemu akurat ten? Cóż, zbiera dość pochlebne opinie, dostał kilka wyróżnień na różnych imprezach (tak, wiem, to bardzo miarodajne...), a poza tym nie kosztuje jakichś kosmicznych pieniędzy. Co więc można mieć, decydując się na nieco mniej popularny rum w okolicach stówki? Zaraz się okaże, zapraszam dalej!
Sama butelka prezentuje się dość skromnie, w dodatku zamykana jest plastykową nakrętką. Średnio lubię takie rozwiązania, plus jest przynajmniej taki, że cały korek to konstrukcja typu "niekapek", więc przy mało zręcznych dłoniach (ale wciąż trenuję...) nic nie ścieka po butelce.
Rum ma ładny, bursztynowo - mahoniowy kolor, ale nie wydaje mi się, żeby był osiągnięty w pełni naturalnymi metodami (nie chwalą się brakiem koloryzacji, więc pewnie nico karmelu dodano).
W pierwszym kontakcie Flor de Cana nieco uderza w nos alkoholem. Zbyt głębokie zapuszczanie się w kieliszek kończy się lekkim podrażnieniem i łezką w oku (nie ze wzruszenia). Gdy jednak nos nieco się przyzwyczai, zaczyna wyłapywać całkiem przyjemne zapachy. Pojawia się toffi, karmel, orzeszki w miodzie, ciasto "murzynek" z rodzynkami, nieco w tle trochę wanilii i dębu. Jest słodko, ale nie ciężko, zapach jest świeży i przyjemny.
Nos nieco budzi apetyt na słodkości, i dostajemy je na języku. Na początku pojawia się kakao, melasa, karmel, potem daje o sobie również znać lukrecja z odrobiną orzechów laskowych. Razem z tym słodkościami pojawia się też nieco pieprzności i alkoholu, ale na szczęście w rozsądnych granicach (rum nieco schłodziłem, ale 32 stopnie robią swoje).
Zakończenie to ponownie trochę kakao, przyprawy korzenne i dębina. Raczej wytrawnie, średnio intensywnie ale trwa dość długo.
Czy jestem zadowolony? Raczej tak. Łatwo mi teraz napisać, że to najlepszy rum jaki piłem, bo doświadczenie mam niewielkie. Ale Flor de Cana to bardzo przyjemny w odbiorze trunek. Na pewno się nim nie rozczarowałem, w porównaniu do tego, co piłem dotychczas, z pewnością jest wart swojej ceny. Trochę przeszkadzał mi w nim alkohol, ale może siedem lat to jeszcze zbyt mało, żeby wymagać większej gładkości? W każdym razie wiem, że rum też może dać sporo satysfakcji, i powoli zaczynam się rozglądać za kolejną butelką do przetestowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz