Dziś do szkła trafia pierwsza na moim blogu whisky z rozlewu niezależnego.
Dla niezbyt zorientowanych w temacie na szybko wyjaśnię, o co z tymi rozlewami chodzi. Otóż jest grupa firm (ostatnimi czasy coraz liczniejsza), która zajmuje się kupnem beczek whisky od destylarni i ich późniejszym rozlewem. W zdecydowanej większości przypadków wiadomo, z jakiej gorzelni trunek pochodzi, choć bywają wyjątki.
A jaki jest cel takiego postępowania? Przecież oficjalna oferta destylarni jest na tyle bogata, że prawie każdy powinien znaleźć coś dla siebie. No właśnie, kluczowe jest stwierdzenie "prawie każdy". Whisky od niezależnych dystrybutorów to jakby kolejny krok na drodze poznawania tego trunku. Zazwyczaj rozpoczyna się od blendów, potem przychodzi czas na oficjalne malty, a dalej jest już tylko trudniej.
Niezależne rozlewy z kilku względów są bardzo interesujące. Przede wszystkim często dają możliwość poznania trunku nieco różniącego się od tego pochodzącego z oficjalnej linii producenta. Poza tym można trafić na destylat pochodzący z jednej beczki, rozlany bez rozcieńczania wodą (czyli w mocy beczki), bez filtracji i barwienia. No i jeszcze kwestia ilości - serie są zazwyczaj dość krótkie, nie przekraczają zwykle kilkuset butelek. Oczywiście te wszystkie cechy nie sprawiają, że taka whisky z automatu będzie lepsza, niż oficjalna wersja. Może być miażdżąco lepsza, ale też słabsza. Kwestia tego, jak się trafi. A do tego niezbędna jest spora wiedza i doświadczenie w poszukiwaniu tych najlepszych rozlewów.
Dzisiejsza Tobermory pochodzi od jednego z bardziej znanych dystrybutorów - Murray McDavid. To jeszcze nie top, raczej podstawowa linia bottlera. Ale są jednak powodu, dla których mnie zainteresowała. Po pierwsze - whisky Tobermory z oficjalnego rozlewu nie jest w Polsce zbyt popularna. Po drugie - ta wersja ma ciekawe "finiszowanie" - część okresu dojrzewania spędziła w beczkach po winie Rioja. Co z tego wyszło? Zapraszam dalej.
Tobermory w butelce prezentuje się bardzo zachęcająco. Głęboki, miedziano - czerwony kolor to w tym przypadku nie barwniki, ale beczka. Najpewniej właśnie ta rioja. Bourbon chyba nie wpłynąłby tak na destylat w zaledwie 15 lat. Ale od koloru smaczniejsza nie będzie.
W nosie zdecydowanie dominują owoce. Są słodkie czereśnie, śliwki oblane mleczną czekoladą, pomarańcze, trochę różowych winogron. Pojawia się też trochę zmywacza do paznokci, miodu, wanilii i szczypta soli.
Odrobina wody nieco ją wygładza, zmywacz się chowa, jest trochę więcej owoców i beczki.
Na języku panuje pełna łagodność. Początek jest słodki, owocowy, z dodatkiem miodu i gorzkiej czekolady. Po chwili robi się nieco bardziej wytrawnie, daje o sobie znać dębina, pojawia się też orzech włoski.
Finisz jest dość krótki, bardzo łagodny, z odrobiną miodu i wanilii.
Nie jest to może wybitna whisky, ale jak na pierwszą przygodę z niezależnymi dystrybutorami nie wypadła najgorzej. Smak niestety nieco nie nadąża za tym, co obiecuje zapach. Trunek jest łagodny, przez sporą dawkę słodyczy dla mniej doświadczonych smakoszy będzie bardzo pijalny, ale złożonością nie powala. Daje jednak trochę tej zwykłej, prostej przyjemności, i jako deserowa whisky na chłodny wieczór będzie dobrym wyborem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz