Myślałem, że o cydrach już więcej w tym roku pisać nie będę, ale wyszło inaczej. Po kilku degustacjach temat wydawał mi się chwilowo zaspokojony, ale podczas buszowania po sklepach piwnych trafiłem na coś interesującego - cydr z Ignacowa. Co w nim ciekawego? Ano ponoć to bardzo dobry trunek, w niczym nie ustępujący produktom zagranicznej, dużo bardziej doświadczonej konkurencji.
Twórcy ponoć byli zainspirowani cydrami z zachodniej Anglii, zapewne więc Ignaców to owoc prób pod tytułem "zróbmy coś podobnego, a nawet lepszego". Gdzieś tam nawet przeczytałem, że wyspiarze ponoć byli pod wrażeniem podczas degustacji napitku spod Grójca. Ja niestety porównania z brytyjskimi cydrami nie mam.
Sam cydr zwraca uwagę na półce, choć minimalistyczny styl etykiety pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu. Ale ponoć taka teraz moda. A że i cydry są modne... zresztą, wystarczy spojrzeć na listę miejsc, w których Ignacowa można się napić. Na szczęście można go też kupić w zwykłych sklepach, no ale tym to już nie ma się co chwalić, żaden lans.
Zwraca też uwagę cena. Nie wiem, czy zrywanie jabłek w Polsce jest dużo droższe, niż w krajach zachodniej Europy, a może transport z Grójca do Warszawy kosztuje więcej, niż z Francji do Polski? W każdym razie - cena 8 złotych za 275 ml cydru to sporo. W Marks&Spencer mignął mi jakiś cydr vintage za około dyszkę za pół litra. No ale pewnie nie ta klasa, nie ten styl. A może po prostu się czepiam. Zatem staram się zapomnieć o cenie, nie zwracać uwagi na lans i hipsteriadę, wlewam Ignaców do szkła i zaczynam.
Buteleczka, dzięki sporej wysokości, sprawia wrażenie bardziej pojemnej. Byłem więc lekko zaskoczony gdy okazało się, że cała jej zawartość zmieściła się do skromnej szklaneczki 0,3l. Liczyłem, że jednak zostanie coś na dolewkę.
Cydr bardzo ładnie musuje, bąbelki nieprzerwanie pną się do góry, udaje im się nawet uformować pienistą obrączkę i kilka plamek na powierzchni płynu. Całkiem nieźle.
Zapach jest delikatny, bardzo czysty, świeży. Coś jakby jabłko składające się tylko z kwaskowatego miąższu, bez pestek i skórki. Po otwarciu przez moment czułem coś jakby delikatną nutkę drożdżową, ale zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Po bardzo delikatnym zapachu spodziewałem się na języku lekkości graniczącej z wodnistością, a spotkało mnie spore zaskoczenie. Początek faktycznie jest delikatny, ale wystarczy chwila, i na języku pojawia się niezwykle przyjemna, świeża kwasowość, którą wspomaga spore wysycenie cydru. Jest lekko, orzeźwiająco, wytrawnie (producent deklaruje, że Ignaców jest półwytrawny), bez śladu pestki czy goryczki. Czuć, że nie jest cydr "krojony" pod masowego odbiorcę, rozkochanego w słodkości. To zdecydowanie inny trunek, niż Lubelski, czy nawet Green Mill. Kwasowość i wytrawność znakomicie się łączą, przyjemnie ściągając język, pozostając na podniebieniu przez dłuższą chwilę po przełknięciu.
Zatem warto zapłacić za cydr z Ignacowa 8 złotych, a może miejscami nawet więcej? Ja bym się jednak wahał. Bo to dobry produkt, ale też chyba odpowiednio spozycjonowany. Wiadomo, że uwarunkowania prawne ograniczają produkcję, więc skoro można wyprodukować tylko tyle, to czemu nie sprzedać tego drożej? Przecież i tak nie zostanie w magazynie.
Choć może to ja jestem kutwą, i dla mnie ta kwota jest duża, a innym wcale to nie przeszkadza? Cóż, życzę zatem producentom, żeby tych innych było jak najwięcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz