niedziela, 15 marca 2015

BrewDog Tokyo*

Dziś jest dobra okazja, żeby sięgnąć po coś niezwykłego. W trakcie tej degustacji przekroczona zostanie (mam nadzieję!) ilość 100 tysięcy wyświetleń bloga. Może niektóre gwiazdy piwnej blogosfery popatrzą na ten wynik z politowaniem, ale ja się z niego cieszę. Cieszę się, bo chciało mi się pisać (będzie prawie 3 lata), a cieszę się jeszcze bardziej, że ktoś miał ochotę to przeczytać.
Korzystając więc z okazji, chciałem podziękować rodzinie, przyjaciołom, Szanownej Akademii...
A skoro taka okazja wymaga czegoś specjalnego, to do szkła idzie Tokyo BrewDoga. Straszna siekiera - stout imperialny, o mocy ponad 18%, dojrzewający w...a jednak nie, nie w beczce, ale na chipsach dębowych. No cóż. Nie można mieć wszystkiego. Piwo warzone jest z dodatkiem jaśminu i żurawiny, więc bez pewnych udziwnień się nie obeszło. Nie wiem, czy to wszystko miało okazję się przegryźć, bo piwo jest dość młode (termin do 2022), ale mam nadzieję, że alkohol nie wypali mi niczego. Do dzieła!

niedziela, 8 marca 2015

Leffe Tripel

Ostatnio postanowiłem popróbować trochę piw z Belgii, zatem dziś kolejne. Tym razem będzie to Leffe, ale w nieco mniej popularnej w Polsce wersji Tripel. O jednym Leffe kiedyś już pisałem - było to Vieille Cuvee, które nawet przypadło mi do gustu. Czemu zatem kolejne piwo z tego browaru, który de facto jest belgijskim "koncerniakiem"? Wszak można u nas kupić całą masę lepszych tripeli. Na pewno można, ale tego jeszcze nie próbowałem, a akurat nic wiele ciekawszego nie było ma półce :). Kiepski argument, ale zawsze jakiś.
Jak na piwo belgijskie przystało, Leffe Tripel przechodzi drugą fermentację w butelce. W połączeniu z mocą 8,5% czyni go to też kandydatem na eksperymenty z leżakowaniem (jak w sumie około 70% piw belgijskich...), ale dziś do szkła trafia wersja świeża.
Nalewana z możliwie małą ilością osadu drożdżowego, co według producenta powinno się przekładać na nieco łagodniejszy i słodszy aromat. Co to będzie oznaczać w praktyce? Czas sprawdzić.

poniedziałek, 2 marca 2015

St Feuillien Grand Cru

Wzięło mnie ostatnio na rozmyślanie o piwie, i doszedłem do wniosku, że lepiej zajmować się klasykami, niż biec z głównym nurtem i biegać na wszelkimi nowościami. W sumie to żadna nowość, od samego początku naszej piwnej rewolty nie nadążam za wszystkimi premierami, więc w podstępny sposób mogę być dzięki temu bardziej hipsterski od wszystkich hipsterów... Poza tym te klasyczne piwa są jednak bardziej pewne, jest mała szansa na "kwach za dychę", masło, rozpuszczalnik itp. Co oczywiście nie oznacza, że nasze krajowe piwo porzucam. Łyknę czasami jak znajdę coś ciekawego.
A póki co czas na nadrabianie zaległości, czyli piwa, których od dawna chciałem spróbować, a jakoś nie było okazji.
Dziś w szkle wylądowało St Feuillien Grand Cru. Piwo z kategorii belgian strong ale (bo teraz wszystko musi być kategoryzowane), a tak prościej to jasny belg w mocniejszym wydaniu (9,5%...). Kilka nagród, którymi chwali się browar, zachęca oczywiście do spróbowania, więc nie ma na co czekać!