czwartek, 26 stycznia 2017

Loch Lomond 2001/2016 52,2%


Po ostatniej "medalistce" dziś już nieco spokojniej. W zasadzie jeśli popatrzy się na opinie o destylarniach, to trafiamy trochę na drugi biegun. Ale spróbować trzeba wszystkiego, bo a nuż nas oszukują? Choć o Loch Lomond od ich własnego przedstawiciela usłyszałem, że kiedyś robili po prostu "shitty whisky", natomiast od kilku lat ponoć mocno pracują nad jakością, i już niedługo ma to być wyczuwalne.
Dzisiejsza bohaterka została wydestylowana w 2001 roku, więc raczej pamięta jeszcze stare czasy. Aczkolwiek jest to edycja "single cask" (beczka 127), wybrana przez (chyba) obecnego dystrybutora produktów LL w Polsce - firmę M&P. Można było sobie zakupić sampla na ostatnim warszawskim Whisky Live, więc w sumie czemu nie? Tym bardziej, że tych jednobeczkowych edycji Loch Lomond raczej nie ma zbyt wiele.
Whisky pochodzi z beczki po bourbonie, rozlana bez rozcieńczania wodą i barwienia. Choć do tego ostatniego pewności nie mam, ale kolor po 15 latach dość blady, więc karmelu zapewne nie używano. Nie wiem, spośród jakich beczek było dane wybierać selekcjonerom M&P, natomiast po głowie przed degustacją chodziło mi, że nawet bycie najlepszym wśród najsłabszych to raczej żadna nobilitacja. No ale zobaczymy.



Nalałem sobie zawartość próbki do szklanki, powąchałem bez żadnych większych oczekiwań, i co? Okazało się, że nie ma tragedii. Sporo słodyczy, i to takiej w klimatach faworków i mocno lukrowanych pączków. A więc trawa cytrynowa, limonka, słodkie pomarańcze, słodki cydr, esencja waniliowa, do tego dużo dojrzałych gruszek i ananasów w syropie. Trochę monotematycznie, ale w jakiś prosty sposób przyjemne. Po kilku chwilach zauważalny staje się dąb, razem z nim wychodzi jakaś przykurzona tektura, ale poza tym jest przyzwoicie. Alkohol trzyma się w ryzach, można podarować sobie dolewanie wody.
W ustach podobnie - sporo słodyczy, takiej niekoniecznie wyrafinowanej. Krem waniliowy, gruszki w syropie, pudrowe cukierki, trochę miodu. Słodycz przełamana zostaje lekką pieprznością i alkoholem, na szczęście ten ostatni znów nie atakuje języka zbyt agresywnie.
I w sumie wszystko byłoby ok, gdyby nie finisz. Jest lekko wytrawny, z dębową goryczką, ale po przełknięciu pojawia się też jakiś nieprzyjemny aromat zbutwiałego drewna. Może to mój kiepski wieczór, a może to beczka wydawała jakieś ostatnie tchnienie, nie wiem.
Ogólnie ten mały akcent delikatne psuje całościowy, przyzwoity obraz Loch Lomond. Nie jest to jakaś poruszająca whisky, w swej słodyczy może wydać się monotonna, ale może być rozsądnym typem na wiosenno - wakacyjnego, lekkiego malta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz