wtorek, 5 kwietnia 2016

Z wizytą: Poznań Whisky Show

Miałem tam nie jechać. Może nie tak powinno się zaczynać relację, ale jak z miesiąc temu patrzyłem, kto planuje się wystawiać na Poznań Whisky Show, to nie czułem specjalnej potrzeby odwiedzenia tej imprezy. Grono dobrze znane, przynajmniej tym, którzy już jedną-dwie imprezy tego typu odwiedzili. Jak już człowiek opił się trochę z najpopularniejszymi whisky na rynku, to ciekawie wyglądały 2-3 stoiska. Ale kolega jechał (dzięki, Maćku!), nie miał chyba z kim pogadać w samochodzie na trasie, więc mnie zabrał. Do stracenia był więc w zasadzie tylko czas, choć może nie powinienem pisać "tylko", bo przy ładnej pogodzie i w pewnym wieku robi się on nieco bardziej cenny. A że i Wasz czas jest cenny, to postaram się zwięźle, bez lukrowania ale i bez przesadnego jadu, opisać swoje wrażenia z wizyty w poznańskiej Arenie. Zapraszam!

Kilka minut przed wejściem przed halą było... pusto! Chyba większość wybierających się na show stwierdziła, że nie wypada pokazać się za wcześnie.
Po wejściu lekki chaos, z brzydką szklanką festiwalową (choć żadnego logo festiwalu nie miała) w dłoni szukałem miejsca, gdzie można było wymienić gotówkę na imprezowe kupony. Panie z obsługi nie bardzo wiedziały, o co w ogóle pytam, w końcu po zapytaniu 3 osób udało mi się znaleźć odpowiednie miejsce. Kolejny minus za brak możliwości płacenia kartą. Naprawdę w dzisiejszych czasach nikt nie pomyślał o zorganizowaniu choćby jednego terminala płatniczego?
Gdy już ruszyłem między stoiska, zaatakował mnie przecudny zapach krokietów i pierogów, godny podrzędnego sklepu z garmażem. Toż to festiwalowy bufet! Tą woń ciężko zapomnieć, i chyba nie tylko mi wbiła się ona w pamięć. I te znudzone panie, zaskoczone faktem, że nikt nie chce u nich jeść, i wszyscy niemal wybierają stojące przed halą foodtrucki. Zapach tamtych przynajmniej ulatniał się sprawnie do atmosfery - może to klucz do sukcesu?
Nastrój odrobinę poprawił mi Masterclass Kavalana, na który zgarnął mnie mój niezawodny kolega. Do tajwańskich whisky podchodziłem z rezerwą, teraz miałem okazję sprawdzić, czy słusznie.
Rozpoczął Kavalan Podium (46%) - w nosie w klimatach słodkich i owocowych - gruszki, jabłka, trochę miodu i mlecznej czekolady. W ustach słodycz, miód, ziarno, do tego lekka pieprzność i nieco dębowej goryczki. Taka zwyczajna whisky, bez rewelacji, ale też nie odpychająca.
Kavalan Ex-boubron oak (46%) był drugi w kolejności. W nosie guma balonowa, syrop cukrowy, wanilia, białe owoce i kwiaty. W ustach klimat bourbonowe, wanilia, słodycz, trochę pieprzu. Krótki finisz, ogólnie nic ciekawego.
Trzecią whisky była Kavalan Solist ex-bourbon (58,6%). W nosie sporo acetonu, do tego wiórki kokosowe i owoce. Z wodą trochę się uspokaja. W ustach dużo alkoholu, do tego mocny likier owocowy. Całość jakaś agresywna, alkoholowa, nie moje klimaty.
Ostatnią whisky była Kavalan Vinho Barrique (57%). W nosie suszona żurawina w czekoladzie, ocet jabłkowy, czerwone owoce i pestki winogron. W ustach słodycz czerwonych owoców, sporo mocy i pieprzności. Z wodą łagodnieje - likier wiśniowy, migdały, gorzka czekolada, jakieś nutki mięsne.
Ogólnie Kavalany takie-sobie, jak dla mnie nie warte swojej ceny. A mojemu plebejskiemu podniebieniu najbardziej posmakowała najtańsza wersja.
Po tej rozgrzewce spróbowałem Glenburgie 1995/2012 (46%), rozlanej przez Simon says Whisky. Nie słyszeliście o nich wcześniej? Ja też! A że tej edycji powstało ledwie 46 butelek, to jest coś na kształt rarytasu ;) Smacznego? W nosie delikatna, słodka, jabłka, trochę zboża i białej czekolady. W ustach podobne klimaty, finisz słodko-cytrusowy z odrobiną pieprzu. Kavalany trochę mi sparaliżowały język, ale Glenburgie sprawnie przepłynęła przez gardło.
Na stoisku Bestwhiskymarket spróbowałem też Clynelish Artist (#5, 1995/2015, 54,2%), ale było to już przed samym wyjściem, języku nieco zmęczony, rozumiecie... Jednak nawet pomimo tego zrobiła na mnie wrażenie - masa suszonych owoców, orzechy, trochę spalonych zapałek, w ustach też owoce, orzechy, wino deserowe. Świetna rzecz, że też nie miałem ze sobą buteleczek samplowych...
Oczywiście w międzyczasie spróbowałem też kilku innych rzeczy. Warta wspomnienia jest Octomore 7.1 (59,5%). W nosie palony plastyk, jodyna, mocna wędzonka, a później sól morska, akcenty metaliczne i warsztatowe. W ustach palone gałęzie, mocno wędzony ser, potem to wszystko zostało skontrowane owocową słodyczą. Czy warta takich pieniędzy? Nie wiem, ale jak macie okazję, to warto spróbować.
Spróbowałem też irlandzkich whisky Quiet Man. Są destylowane prawdopodobnie przez Cooley, choć oczywiście pan z poznańskiego Świata Whisky twierdził inaczej ("no jak to kto im to destyluje? sami destylują!). Za jakiś czas, jak już coś się firmie wyleżakuje, będzie miał rację, a póki co mały minus. Ale jak widać nawet z takimi brakami w informacjach stoisko można prowadzić.
Pierwsza była Quiet Man Traditional Irish - whisky lekka, łatwa i przyjemna. Trochę cytrusów, gumy balonowej i białych owoców. Dla lubiących łagodne klimaty.
Quiet Man 8YO Single Malt była sporo ciekawsza. W nosie cytrusy, sernik z brzoskwinią, słodka skórka pomarańczy i lukier. W ustach słodkie cytrusy, ziarno i dębina. Dużo wyraźniejsza, niż podstawowy blend.
Były też dwa japończyki - Akashi Blended i Fujikai 10YO Single Malt. Ta pierwsza to lekki blend, z drożdżowo - owocowymi aromatami, nic porywającego, ale jeśli ktoś musi mieć coś japońskiego, a nie chce wydać fortuny, to jakąś opcją jest. Natomiast Fujikai 10YO to po prostu dramat! Whisky pachnąca naczyniami z taniego plastyku, które śmierdzą całą wieczność i w dodatku przenoszą aromat na wszystko, co w nich umieścisz. Do tego jakieś stare mięso, prażone ziarno i dąb. W ustach podobnie - PCV, palone kable i dębina. Whisky po prostu nieprzyjemna, odrzucająca, ciężko mi było znaleźć w niej coś pozytywnego.
Oczywiście większości z tych whisky spróbować można wszędzie, dla kogoś znającego temat motywacją do wyjazdu byłyby niewielką. Ale skoro tam były, to czemu nie?
Szybko podsumowując:
- przeciętna impreza z dużą ilością nieco nadętych gości, w brzydkiej hali ze śmierdzącym bufetem (czy panowie wywietrzyli jakoś swoje piękne garniturki z tego zapachu?)
- odwiedzający dopisali, bo po południu zrobiło się dość tłoczno
- jak na stoisku nie ma czegoś za darmo, to będzie świeciło pustkami; nawet samogon wywoła kolejkę, oby za friko!
- do tajwańskiej whisky wciąż jestem sceptycznie nastawiony
- Fujikai 10 udowodniła mi, że do butelek można wlać w zasadzie wszystko, i tak znajdzie się jakiś chętny do kupienia.
W przyszłym roku do Poznania raczej się nie wybiorę, chyba że znów ktoś mnie tam zabierze a potem odstawi bezpiecznie do domu. Choć jeśli pogoda będzie dobra, to chyba nawet to mnie nie skusi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz