Przed whisky z dodatkami nie ma już ucieczki - pojawia się ich coraz więcej, coraz dziwniejsze smaki trafiają do butelek, czasem coraz trudniej to wypić (czego znakomitym przykładem jest choćby Ballantines Brasil...). Czasem można jednak sprawdzić co w trawie piszczy, przynajmniej jeśli chodzi o najpopularniejsze marki. Po raz kolejny wykażę się wielką odwagą i poświęceniem, i do degustacji trafią dwa smakowe wynalazki - wiśniowy Jim Beam Red Stag i miodowy Jack Daniel's Honey. Czemu nie opisywać ich osobno? Bo potencjału smakowego może starczyć ledwie na dwie linijki, a ciężko skończyć wpis po jednym krótkim akapicie. Przy dwóch już coś można sklecić nawet jeśli przełknięcie łyka przychodzi z trudem. Oczywiście lepiej było by, gdyby do porównania trafił miodowy Jim, ale to oznaczałoby konieczność zakupu całej butelki, a co zrobić z tą resztą po teście?
Chyba już wystarczająco wytłumaczyłem się, dlaczego piję dziś to, co piję, więc pora zacząć test amerykańskich słodkości.
Pierwszy będzie Jim Beam Red Stag, bo w zasadzie to od niego zaczęła się cała zabawa w dodawanie aromatów do whisky. Były wcześniej oczywiście różne likiery na bazie tego alkoholu (jak choćby Drambuie), ale stanowiły markę samą w sobie, nie bazując na marce znanego destylatu. Z wiśniowym Jim Beamem wiązało się też spore zamieszanie - na etykietach pierwszych serii informowano, że Kentucky Bourbon, co oczywiście nie było zgodne z prawdą, bo prawdziwego bourbonu aromatyzować nie można. Sprawę oczywiście szybko wyjaśniono, i obecnie mamy tylko informację o Jimie aromatyzowanym wiśnią. Prosto i zwięźle, a dla większości "użytkowników" to chyba i tak obojętne.
Ale jak to cudo pachnie i smakuje? W nosie słodko i wiśniowo, coś w typie wiśniówki czy wiśni w likierze. Do tego kukurydza i trochę wanilii w tle, plus dość mocne alkoholowe uderzenie. Czuć, że za bazę nie służyły najlepsze, ani nawet te dobre beczki... W ustach dość podobnie - dużo słodyczy, mocny smak wiśni i gdzieś w tle odrobina aromatów typowych dla bourbonu. Alkohol już nie przeszkadza, w sumie Red Staga pije się bardzo łatwo, ale bez specjalnych wzruszeń.
Jack Daniel's Honey pojawił się na rynku później, ale w Polsce, chyba główne dzięki niezrozumiałemu dla mnie kultowi Jacka, stał się dużo popularniejszy, niż Red Stag. Ma mniej alkoholu (35%), jest drogi, ale jednak się sprzedaje. Czy jest smaczny? Na pewno pachnie dziwnie. Nie wiem, jaki miód mają w tej Ameryce, ale nie przypomina to zapachu naszego krajowego miodu. Jack Honey pachnie raczej jak połączenie bourbonu z rumowym aromatem do ciasta. Da się oczywiście wyczuć jakieś nuty miodowe, do tego coś korzennego, plus trochę wanilii, ale całość kojarzy mi się tylko z zapachem małej buteleczki z kuchennej szuflady. Czy to źle? Miłośników słodkości taki zapach pewnie nie odrzuci, zresztą kto by to wąchał? Przecież to nie perfumy. To się pije, ale picie mi nie szło łatwo. "Ciastowe" skojarzenia po pierwszym łyku wracają, przypomniał mi się jeszcze jakiś syrop na kaszel. Jim był tyle uczciwszy, że miał smakować wiśnią i smakował, a Jack to po prostu jakieś słodkie dziwadło. Miód niby jest, ale to raczej aromat identyczny z naturalnym, a towarzyszą mu jeszcze jakieś przyprawy, deska i muśnięcie dymu. Mi to połączenie niezbyt odpowiada, wolę już prymitywizm Red Staga.
Jak więc podsumować te wynalazki? Myślę, że podstawowym błędem jest porównywanie ich do czystych destylatów. To po prostu likiery, a jedynym ich łącznikiem z whisky jest marka i alkohol bazowy. Jako słodki alkohol na imprezę sprawdzą się pewnie całkiem nieźle, ale skąd oni wzięli te ceny? To ja już wolę nasze żołądkowe, krupniki i wiśniówki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz