Wiele razy, przy różnych dziwach przyrody, stwierdzałem odważnie, że "już nic mnie chyba nie zaskoczy", i zawsze znalazło się coś, co jednak budziło moje zdziwienie. Tak było przy okazji opisywanego dziś piwa. Browary Trapistów są dość dobrze znane osobom zainteresowanym piwem, a ci zainteresowani piwem belgijskim ich listę są w stanie wyrecytować z pamięci obudzeni nagle w środku nocy. Wiadomo, że sześć belgijskich no i ten jeden holenderski, taki może trochę mniej poważany, ale jednak piwo robi niezłe. Otóż nie! Szok i niedowierzanie dopadły mnie niemal jednocześnie, gdy podczas buszowania po półkach pewnego warszawskiego sklepu piwnego natknąłem się na piwo Trapistów pochodzące z... Austrii! Temat piw Trapistów jest mi dość dobrze znany, nawet zbieram jakieś drobiazgi z nimi związane, ale przyznaję, że nie śledzę niusów na bieżąco. Stąd takie zaskoczenie. Przez moment w głowie pojawiło się hasło "podróbka", ale w dzisiejszych czasach, przy tych armiach bezrobotnych prawników chyba nikt by się na to nie odważył. Zbadałem więc trochę temat i faktycznie zakon Engelszell może posługiwać się popularnym znaczkiem z napisem "Authentic Trappist Product", ale doznałem kolejnego szoku gdy okazało się, że tym oznaczeniem może się również posługiwać jeden z zakonów amerykańskich! A potem do grona dołączył jeszcze jeden w Holandii. W sumie jest więc ich teraz 10. Ładna, okrągła liczba, i dodatkowe piwa i birofilia do zdobycia.
Krótko o samym Engelszell - warzą na chwilę obecną dwa piwa. Pierwszym uwarzonym był Gregorius, ciemny tripel o mocy 9,7%, z którym dziś się właśnie zmierzę. Drugim był jasny dubbel (tak, to nie błąd, podobnie jak z ciemnym tripelem...) o mocy 6,9%. Tyle przynajmniej można się dowiedzieć na chwilę obecną ze strony opactwa. Więcej pisać nie będę, bo informacje można bez problemu znaleźć w sieci. Biorę się za piwo, bo naprawdę jestem ciekawy, co to za wynalazek.
Poza rodowodem zaskakujący jest jeden ze składników piwa - miód. To znaczy w Polsce pewnie to nikogo nie dziwi, ale mnie jednak lekko zdziwiło. Choć w sumie - skoro mogą sypać cukier, to czemu by nie spróbować z inną słodkością?
Gregorius pięknie pachnie już przy nalewaniu, a w dodatku ma niesamowicie trwałą pianę. Co prawda ma ona postać skromnej warstewki, ale ani myśli znikać!
Co do wspomnianego zapachu - na myśl przychodzą najlepsze belgijskie klasyki. Są suszone owoce, gorzka czekolada, miód, karmel, piernik, wiśnie w likierze i trochę brandy. Ogólnie słodkie klimaty, ale w pełnej obfitości, uwodzące intensywnością i złożonością.
W ustach na początku zaskakuje dość niskie wysycenie. Oczywiście niskie w porównaniu do piw belgijskich. Ale nie patrzę na to jak na wadę, raczej na cechę tworzącą całokształt. Początek jest lekko słodki, z delikatną kwasowością, coś w stylu śliwki w czekoladzie. Później pojawia się trochę wytrawności, czekolada staje się bardziej gorzka, dołącza espresso, odrobina orzechów, a w końcówce daje o sobie lekko znać miód.
Jak podsumować całość? Moim zdaniem to po prostu klasa światowa! Nie jest to piwo ortodoksyjnie podążające za belgijskimi braćmi, ale dzięki temu wydało mi się ciekawsze. Mimo wysokiej mocy pije się bardzo lekko, a po każdym łyku rośnie chęć na kolejny. Takie trunki zapadają w pamięć na długo, więc jeśli tylko znajdziecie Gregoriusa na sklepowej półce - bierzcie i pijcie, bo naprawdę warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz