O tej imprezie na blogu nie wspominałem, bo nie byłem pewien, czy się na nią wybiorę, ale informacji w sieci było sporo. Pierwszy Warszawski Festiwal Whisky już za nami, pora więc zdać relację.
Swoją podzieliłem na dwie części, nawet nie tyle z powodu objętości, co innej kategorii trunków.
Ale tak od początku - nie byłem pewien, czy na WWF pójdę. Trochę mi się nie chciało, bo zimno, szaro i październik, a tam będzie dużo ludzi, tłok itp. Ale żona mnie zmobilizowała, powiedziała żebym przestał marudzić i ruszył swoje szanowne cztery litery, bo na pewno będzie warto. Oczywiście z racji mojego niezdecydowania byłem na Festiwal kompletnie nieprzygotowany, nawet buteleczki na sample szykowałem dopiero w niedzielę o 10 rano...
No właśnie - w niedzielę. Sobotnia wizyta odpadała, ale może to i lepiej - jak zobaczyłem zdjęcia tłoku w pierwszym dniu, to cieszyłem się, że mnie tam nie było. W niedzielę godziny otwarcia Festiwalu były krótsze, ale i ludzi zdecydowanie mniej. Dało więc radę podejść na spokojnie do każdego stoiska, porozmawiać z wystawcami, przy okazji poprosić o sampla (pamiętać - za rok wziąć dużo buteleczek!). Miło i przyjemnie, bez przepychania i długiego oczekiwania. Choć patrząc na mnogość trunków, to niedzielne sześć godzin było niewystarczające, żeby spróbować na spokojnie wszystkiego, czego chciałem.
A teraz już o tym, co piłem. Jak wspomniałem na początku, swoją skromną relację podzieliłem na dwie części. Może to dziwne w przypadku takiej imprezy, ale moimi priorytetami nie były whisky single malt. Po co więc tam poszedłem? Bo było sporo rumów, a na festiwal tego trunku w Polsce trzeba będzie chyba jeszcze długo poczekać. Oczywiście szkocką też piłem, i o niej dziś (przy okazji przepraszam za kiepskie zdjęcia, ale aparat leżał na dnie plecaka, a plecak leżał...gdzieś).
Ciekawych (dla mnie oczywiście) single maltów było sporo, ale niestety posiadając ledwie kilka pustych buteleczek, nie decydowałem się na płatne sample, bo picie ich na stojaka na festiwalu, gdy na jeden dram można poświęcić ledwie kilka minut, nie miało dla mnie sensu. Za rok będę mądrzejszy. Co oczywiście nie znaczy, że piłem byle co.
Wstęp był względnie delikatny. Na początku trafiłem na zaprzyjaźnione stanowisko Pinota, i tam pierwszy do szkła trafił Arran Amarone Cask. Po Arranach generalnie wiele się nie spodziewałem, ale ta wersja odrobinę mnie zaskoczyła. Szczególnie zapach - gorzka czekolada z chilli, kakao, wiśnie w likierze, odrobina octu balsamicznego. Nos intensywny, ciekawy i złożony. W ustach już nieco gorzej, trochę słodyczy, do tego nuty pieprzne i winne. Fajny zapach, smak przeciętny.
Postanowiłem spróbować wszystkich "winnych" Arranów, więc drugi do szkła trafił Arran Sauternes Cask. Tu już nos był przeciętny - trochę słodu, mokre trociny posypane cukrem, tektura. Dopiero po chwili pojawia się słodkie białe wino, skórki pomarańczy i ślad soli. W ustach słodko, znów wino, do tego beczka i znów te nieszczęsne trociny (no, niech będzie że kiepski słód...). Końcówka pieprzno-słodka, z wyraźną beczką.
Trzeci był Arran Port Cask. Nos znów niezbyt imponujący, trocinowo - słodowy, ale lepszy niż w Sauternes Cask. Pojawiło się trochę czerwonych owoców i oczywiście porto, zapach wyraźniejszy, ciekawszy. W ustach słód, czerwone owoce, w charakterze słodki, z dość krótką końcówką.
Ogólnie seria "winna" dość przeciętna, w pamięci został fajny nos w Amarone.
Potem na chwilę udaliśmy się do stoiska Glengoyna, i przy okazji spróbowałem Glengoyne CS (58,2%). Ta wersja zawiera ponoć 35% whisky z beczek sherry "first fill". Nos przyjemny (od razu dolałem odrobinkę wody), kakao, rodzynki, lekki kwasek i trochę zakurzonego drewna. Usta to te same klimaty - suszone śliwki, rodzynki, gorzka czekolada. Finisz gładki, lekko pieprzny i goryczkowy. Smaczna whisky, bez wielkiego "wow", ale na wieczorne sączenie jest ok.
Potem przypomniałem sobie, że próbowałem ostatnio Old Pulteney 12 yo, i chciałem sprawdzić, jak prezentują się inne whisky z tej destylarni.
Pierwszy był Old Pulteney Clipper, jeden z najnowszych wypustów. Nos świeży, owocowy (ananasy, rodzynki), do tego wiórki kokosowe i świeża beczka. Usta słodkie, z dominującą wanilią i wiórkami kokosowymi. Końcówka pieprzna, trochę zbyt mocno alkoholowa. Ogólne wrażenie średnie, dużo beczki i młody destylat.
Na poprawę nastroju użyłem Old Pulteney 21YO. Zmiana kolosalna. Wystarczy zbliżyć kieliszek do nosa i od razu czuć, że to solidna whisky. Mleczna czekolada, marcepan, płatki kukurydziane z miodem, skóra, drewno cedrowe, skórka pomarańczy i trochę wrzosu. Świetny zapach. W ustach na początku lekko ostra, alkoholowa, potem pojawia się czekolada, migdały, toffie i krówki mleczne. Trochę słabiej niż w zapachu, ale ogólne wrażenie bardzo dobre. Jeśli jakiś Pulteney, to ten, kupowanie podstawowych wersji moim zdaniem nie ma sensu.
Przy okazji spróbowałem również Balblair 1999/2014, i w tym przypadku również mam dobre wspomnienia. Nos jakby w październikowym klimacie - jesienne liście, mokra kora, gorzka czekolada z rodzynkami, whisky lekko ziemista. Usta gładkie, znów czekolada, suszone owoce. Bardzo przyjemna whisky, jakby w sam raz na tą porę roku.
W międzyczasie odwiedziłem też stoisko niezależnych bottlerów ze Szwecji, Svenska Eldvatten. I co tam znalazłem? Niezależny rozlew Glenmorangie! A przynajmniej tym miała być zawartość butelki, bo oczywiście nazwy destylarni na etykiecie nie mogli umieścić. Nie chcieli też powiedzieć, jak weszli w jej posiadanie, a dodatkowym smaczkiem był fakt, że stoisko obok swoje miejsce miał Ardbeg/Glenmorangie właśnie. Trzeba więc było spróbować! North Highland 1995/2013 56,1% cały okres leżakowania miał spędzić w pierwszy raz napełnionych whisky beczkach po sherry. I znów klimaty jesienne - pieczone jabłka, trochę wilgotnej kory i ziemi, odrobina kawy plus coś jakby delikatne wtrącenia warzywne (coś dziwnego, co nie do końca byłem w stanie zidentyfikować). Usta bardzo gładkie (mimo że nie dolewałem wody), z suszonymi owocami, toffie i odrobiną kakao. Smaczna whisky, może trochę mało "ekspresyjna".
Na koniec chciałem jeszcze spróbować czegoś torfowego. A że znów pojawiłem się w okolicach pewnego stoiska, to do szkła trafił AnCnoc Flaughter. To przedstawiciel nowej, torfowej serii, zadymiony na poziomie rzędu 14 ppm (dokładnej wartości nie pamiętam). Nos zgodny z oczekiwaniami - świeży asfalt, wędzone sery, węgiel drzewny, a dla kontrastu także trochę cytryny, słodu i świeżej beczki. W ustach lekki, dość słodki, oczywiście dymu jest pod dostatkiem, do tego odrobina orzechów, a w końcówce znów dym i popiół. Nie sądziłem, że ten eksperyment się uda, ale Flaughter okazał się naprawdę przyjemną whisky.
A na koniec była jeszcze jedna whisky, której w sumie nie miałem pić na festiwalu, tylko na spokojnie w domowym zaciszu. Nie udało się jednak, bo szybka hostessa zgarnęła mi nakrętkę od samplowej buteleczki, zgarniając też przy okazji zamknięcie od dużej butelki. Ja byłem niepocieszony, ale pan ze stoiska La Maison du Whisky chyba bardziej... W taki więc sposób na miejscu spróbowałem jeszcze na szybko whisky z Tasmanii - Hellyers Road Peated. Nie poświęciłem jej co prawda zbyt wiele czasu, ale próbowana na szybko wydawała się całkiem niezła. W nosie oczywiście dym, tlące się patyki, a po chwili bardzo mocny aromat słonych orzeszków ziemnych. W ustach dość lekka, dymna, a przy okazji słona, znów orzeszki. Przyjemna rzecz, szkoda że nie dane mi było spróbować jej na spokojnie w domu.
I jeśli chodzi o whisky single malt, to będzie wszystko. Z pewnością na WWF były ciekawsze butelki, ale jak wspomniałem na początku, nie do końca były one moim priorytetem. Dziwadła, na które polowałem, będą w drugiej części relacji.
A przy okazji, jak stałem sobie z notesem w ręku i próbowałem drama, podszedł do nas pewien bardzo miły starszy pan, postanowiliśmy więc zrobić sobie z nim zdjęcie.... ;)
Charles McLean, napisał moim zdaniem najmądrzejszą książkę o singlach.
OdpowiedzUsuń