wtorek, 28 października 2014

Z wizytą: Warsaw Whisky Fest, część 2.

Pora na drugą część relacji. W pierwszej było klasycznie, czyli dokładnie to, co każdy normalny człowiek na festiwali whisky pije. A teraz będą rzeczy zupełnie inne, na które pewnie wielu miłośników szkockiej wody życia reagowało zniesmaczeniem. No bo jak to? Festiwal whisky, a na nim wystawiają się rumy, koniaki i jakieś amerykańskie bimbry z kukurydzy? A jednak. Bo w sumie czemu nie? To pierwszy festiwal, a bez tych nieco niezwiązanych z tematem wystawców wyglądało by to dość ubogo. No i jak wspomniałem w pierwszej części - póki co na osobne targi rumów czy koniaków raczej się nie doczekamy, że o mniej popularnych destylatach nie wspomnę. Dodały one trochę kolorytu warszawskiemu festiwalowi, a przy okazji być może przekonały kilku miłośników szkockich maltów do spróbowania czegoś innego. Bo było co próbować! A co ja piłem? O tym dalej.

Zacząłem od jakiegoś rumu na rozgrzewkę.
Ale żeby nie kalać języka byle czym, do kieliszka trafił J.M. V.S.O.P. Mam już w domu o klasę niższy rum tej firmy (recenzja wkrótce), a skoro za darmo można spróbować lepszego, to czemu nie? Nos bardzo intensywny, słodkie pomarańcze, świeże ananasy, trochę mlecznej czekolady, przypraw i beczki. Po powąchaniu spodziewałem się dość słodkiego rumu, a J.M. okazał się wyraźnie wytrawny. Znów sporo pomarańczy, ale dużo mniej słodkich, wyraźna beczka, imbir, pieprz. Nieco zaskakujący, ale dobry. Ja lubię słodkie, a standardowa wersja jest...ale to w swoim czasie. A jak już stałem przy tym stoisku, to do kieliszka poszedł jeszcze Brugal XV. Tu już jednak szału nie było. W nosie brązowy cukier, ale w lekko przypalonej wersji, odrobina owoców i kakao. Usta słodkie, z odrobiną pieprzu, ale niestety mało intensywne, finiszu praktycznie nie było. Może błędem było rozpoczynanie od lepszego rumu, ale z drugiej strony pokazuje to, że różnica w cenie jest jak najbardziej uzasadniona.
Z tą cenną refleksją w głowie zmieniłem stoisko. No i zaczęły się prawdziwe dziwactwa.
Zacząłem od whiskey Sonoma County Rye, w 100% z żyta, destylowanej w tradycyjnym alembiku, butelkowanej w mocy 48%. Nos niesie skojarzenie z dobrym bimbrem (stety bądź niestety, zależy co kto lubi) - lekko kwaskowy, drożdżowy, zapach świeżego zacieru, ziarna. A poza tym już nieco bardziej klasyczne aromaty - sporo świeżej beczki, wanilia, ananas i coś w stylu orzeszków ziemnych. Usta słodkie, dużo ziarna, trochę drożdży, sporo alkoholu i beczka w niewielkiej ilości. Ciekawa rzecz, ale chyba troszkę za młoda. Jednak na pewno warta spróbowania.
To oczywiście nie było jeszcze jakieś skrajne dziwadło, ale następny trunek już zdecydowanie łapie się do tej kategorii. Dad's Hat Pennsylvania Rye Finished in Vermouth Barrels. W erze finiszowania we wszystkim, co popadnie, już chyba niewiele może zaskoczyć, a jednak. Wermut?
Niech tylko zobaczą to jacyś szkoccy spece od finiszowania. Nos całkiem ciekawy, połączenie aromatów zbożowych z ziołowymi. Wpływ wermutu bardzo wyraźny, ale nie przytłaczający. Ciężko to z czymś porównać, bo tego typu aromatów w whisky jeszcze nie czułem. Poza tym trochę drożdży no i beczka, więc już bardziej klasycznie. Usta początkowo lekko słodkie, potem trochę zboża, pieprzu, a następnie kwaskowo-ziołowy smak wermutu. Finisz lekko pieprzny, zbożowy, z odrobiną kwasku i ziół. Mocno nietypowa rzecz, czegoś takiego jeszcze nie piłem, i nie wiem, czy jeszcze kiedyś na podobny trunek trafię. Czy nadawało by się to do wieczornego sączenia? To już kwestia gustu.
Następnym trunkiem był Dry Fly Distilling Port Finished Wheat Whiskey. To już nie takie dziwactwo, choć jak na USA na pewno ciekawostka. Nos bardzo gładki, delikatny, czerwone owoce, porto i czekolada, czyli zdecydowana dominacja beczki użytej do finiszowania. Usta słodkie, lekko zbożowe, znów wyczuwalne przede wszystkim wpływy słodkiego wina. Rzecz może średnio ciekawa, ale bardzo pijalna. Na pewno dla miłośników słodkich i delikatnych trunków.
Dla małej odmiany spróbowałem też armaniaku Chabot VSOP.
W zapachu dominowały owoce, winogrona (to w sumie też owoce...), do tego trochę karmelu i beczki. W ustach bardzo gładki, sporo słodyczy, winogrona, toffie, czekolada. Finisz niezbyt długi, lekko pieprzny. W całej masie innych trunków przeszedł trochę niezauważony. Choć generalnie to bardzo przyjemny destylat.
Teraz przyszła pora na to, co szczególnie mnie kusiło na festiwalu. Rum, w dodatku w niezależnym wydaniu. O dziwo było ich całkiem sporo, oczywiście zajmowały się tym przede wszystkim firmy rozlewające whisky. A że wszyscy przyszli tam wiadomo po co, to do rumu koleje nie było, więc spokojnie mogłem sobie pooglądać, powybierać i bez pośpiechu zdegustować.
Najpierw było stoisko Samaroli. Tej włoskiej firmy raczej nie trzeba przedstawiać. Oczywiście nastawili się głównie na whisky, ale o rumie na szczęście nie zapomnieli, choć 2 różne butelki to trochę mało. Zacząłem od Samaroli Nicaragua 1999/2014, o nieznanej niestety mocy. Nos nieco ostry, cukier trzcinowy, cytrusy i wiórki kokosowe. W ustach trochę słodyczy, płatki kukurydziane, orzeszki ziemne, brązowy cukier. Przyzwoity rum, ale ogólnie nic porywającego.
Drugim rumem od tej firmy był Jamaica Rhapsody 2000/2014 (45%). I to już zdecydowanie ciekawszy trunek. Lekko nietypowy, bo co prawda zaczęło się wiórkami kokosowymi, ale później pojawił się aromat podobny do świeżo układanego asfaltu...
Przez chwilę dominował, ustępując jednak po chwili nieco pola bananom i budyniowi waniliowemu. W ustach na początku mała dawka słodyczy, potem nastąpiła lekko słona kontra, pojawiły się orzeszki ziemne, a potem znów słodkie klimaty - brązowy cukier, zielone banany. To jednak jeszcze nie koniec, bo po słodko-słonej mieszance znów pojawił się asfalt i odrobina dymy. Bardzo ciekawy rum, trochę w klimatach lekko dymnych szkockich maltów. Zdecydowanie wart spokojnej, powolnej degustacji.
Rumy były też na stoisku szwedzkich bottlerów ze Svenska Eldvatten. Wyszło jednak jakoś tak, że spróbowałem tylko jednego, ale za to nie byle jakiego - Rum Swedes Trinidad 1999/2014, 61%. To rum z nieczynnej już, świetnej destylarni Caroni. Tu w postaci single cask, bez rozcieńczania wodą. Nos to z jednej strony klasyczne aromaty - świeża trzcina, karmel, trochę ananasa i świeżej beczki, a z drugiej - odrobina soli i znów asfalt. Zapach solidny, intensywny, ale mimo wysokiej mocy bez alkoholowego uderzenia. Usta ze sporą dawką słodyczy, przy swojej mocy rum jest nadspodziewanie łagodny. Są owoce, trochę beczki i ślad dymu. Dobra rzecz. Szwedzi oferowali swoje butelki na sprzedaż, rumy po "about 250", więc pewnie dało by się potargować (choć oczywiście ja jak zwykle przed wypłatą...). Dużo? Sprawdźcie cenę w sklepach...
Kolejny rum i... znów Caroni. Tym razem ze stoiska LMDW - Caroni Trinidad 15YO 52%. Nos delikatnie dymny (ale to dym na pierwszym planie, a nie w tle, na granicy wyczuwalności), sok z trzciny, trochę cytrusów. W ustach także lekko dymny, trochę miodu, płatków kukurydzianych. Alkohol delikatnie zaznacza swoją obecność. Finisz delikatny, słodko - dymny z odrobiną pieprzu. Solidna rzecz, podobały mi się wyraźne dymne akcenty.
A na koniec coś, co prawie mi urwało pewne części ciała. Ok, może wielkiego doświadczenia nie mam, szczególnie z dobrej klasy rumem, ale wiem, co mi smakuje. Więc to urywanie traktujmy w tej kategorii, nie w kategorii open (chociaż...). Co zrobiło na mnie takie wrażenie? Znów Caroni. Konkretnie Caroni High Proof Heavy Trinidad Rum 1996/2013 (55%).
Nos to likier ze słodkich pomarańczy, ananasy w syropie, cukierki kukułki i kakao. Moc znakomicie ukryta. Usta wytrawne, przyprawy, skóra i tytoń. Do tego coś, co bym określił jako aromat mięsny - ciężko mi to inaczej określić, a aromat bardziej kojarzący się z winem, ale może będziecie wiedzieć, o co mi chodzi. Rum bardzo złożony, cała masa aromatów zarówno w zapachu, jak i na języku. To zdecydowanie najlepszy rum, jakiego próbowałem (ale mam nadzieję, że to się zmieni), i najbardziej krzywe zdjęcie w mojej przewspaniałej galerii.
A na koniec taka konkluzja - najlepsze whisky znikały ponoć bardzo szybko, natomiast ten ostatni rum próbowałem w niedzielę zaraz po przybyciu na targi. Niewiele już było w butelce, ale wieczorem ta resztka wciąż chyba stała na stoisku. Świetny destylat, z nieczynnej już destylarni, rozlewany za darmo. Gdyby to była whisky, to pewnie przy stoisku dochodziłoby do rękoczynów. Na przyszły rok trzeba więc zabrać dużo buteleczek na sample, no i trochę pieniędzy też trzeba będzie odłożyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz